Teraz będzie o Marvelu, przede wszystkim o „Agents of S.H.I.E.L.D” i Kapitanie Ameryce. Niestety, nie będzie tak od razu, bo ja bardzo lubię chronologię, więc zacznę z początku[1].
Na początku był chaos. Dobra może za wcześnie. Na początku były komiksy, potem dużo kreskówek, w końcu to, co nas interesuje, czyli filmy. Pierwszy był Iron Man. To już 6 lat. Pamiętam, że zobaczyłem zapowiedź i nie mogłem nie iść do kina. Był rewelacyjny, wywarł na mnie duże wrażenie i już nie długo musiałem obejrzeć go jeszcze raz, dodatkowo Robert Downey Junior doskonale gra aroganckiego geniusza (praktycznie ta sama postać, co wykreowany przez niego Sherlock Holmes). A skoro pierwszy raz był w kinie, to jak się można domyślić, jak tylko pojawiły się napisy i zapaliło się światło, trzeba było się ewakuować. Dlatego scenę dodatkową zobaczyłem później, a scena jest istotna po poznajemy dyrektora Nicka Fury’ego. Nie wiemy co prawda czego jest dyrektorem. Wiemy natomiast, że proponuje Tony’emy Starkowi dołączenie do inicjatywy Avengers. I tyle. Jedno zdanie, a dziesięcioletni ja zaczął skakać z podniecenia. Podniecenie troszkę opadło, jak się okazało, że jednak Avengersów nie będzie. A może będą. A może nie. I tak w kółko. Potem pojawił się Niesamowity Hulk i jedyne, co powiem, to to, że było lepiej. Niewiele lepiej. Ale…. Ale lepiej. O tyle, że nie był kompletnie załamujący, jednak niczego nie zmienił, bo Avengersów dalej miało nie być. Przez długi czas była cisza, aż pojawiły się słuchy o drugiej części Iron Man’a. No nic, chociaż tyle, pójdzie się do kina, a o Avengersach się zapomni. Nic bardziej mylnego. Iron Man już był, Hulk już był, a teraz przedstawia nam się Czarną Wdowę, Nick Fury pojawia się w pełnej krasie, choć sam na w pełnej krasie nie widzi, a Tony Stark używa tarczy Kapitana Ameryki, jako podstawki. Znowu podskoki. I chociaż film, już tak dobry jak jedynka nie był (dostajemy niesamowicie mało samego Iron Man’a), to mile się wspomina. Co natomiast nastąpiło potem to rewelacja, że na 2011 rok planuje się Thora i Kapitana Amerykę, a na rok kolejny niemalże zapomnianych już Avengersów. Zanim jednak przejdziemy do nich, zostańmy na chwile w 2011.
Thor, w reżyserii Kennetha Branagh, to kolejny moim zdaniem rewelacyjny film Marvela. Dodaje nam kolejne postacie, przede wszystkim czwartego mściciela, którym jest nie kto inny jak Thor. Nordycki bóg wojny i piorunów, który w uniwersum marvela jest jednym z wielu asgardczyków, których poznajemy. Czyli żyje sobie kilka tysięcy lat, z perspektywy ludzi jest niezniszczalny, ma nadnaturalne moce wspierane niezrozumiałą dla ludzi technologią. Drugą, również ważną postacią jest brat Thora, Loki, bóg iluzji i oszustwa, nietracący w filmie niczego ze swojego mitologicznego „ja”. Film opowiada zasadniczo o dwóch braciach, jeden dowiaduje się skąd pochodzi i źle to odbiera, co owocuje próbą zemsty i szaleństwem tak wyrazistym, jak od dłuższego czasu nie widziałem na ekranie. Drugi poznaje konsekwencje błędów i nieprzemyślanych decyzji, przez co staję się śmiertelnikiem i uczy się miłości, pokory oraz poświęcenia, za co odzyskuje moc. W filmie też dowiadujemy się, że nasza najbliższa kosmiczna okolica składa się z dziewięciu światów, ale też, że wszechświat się na niej nie kończy oraz, że mieszkańcy Asgardu już kiedyś odwiedzili ziemie i wikingowie uznali ich za bogów. Film oferuje nam jeszcze kilka postaci, ale z perspektywy meritum tematy wymienię tylko dwie: mściciela numer pięć, Hawkeye oraz agenta Coulsona, obydwoje ze Strategic Homeland Intervention Enforcement and Logistics Division (Strategiczna Ojczyźniana Dywizja Intewencji, Wsparcia i Logistyki), w skrócie S.H.I.E.L.D., na który to skrót ktoś się bardzo napracował. W każdym razie film kończy się prawie happy endem, prawie, bo Loki ginie, Thor na wieki zostaje rozdzielony z miłością swojego życia (którą w iście Shakespear’owskim stylu poznał dwa dni wcześniej). Niestety, jak się zaraz dowiemy obie informacje są błędne, bo już w scenie dodatkowej, w której dyrektor Fury ujawnia tajemny artefakt, który doprowadzi nas do ostatniego z szóstki, Loki wraca i robi to, co Loki robi najlepiej, a o drugiej będzie za chwile.
Teraz omówię film o troszeczkę mylącym tytule „Kapitan Ameryka: Pierwszy Mściciel”, bo poznajemy go na końcu, ale skoro cofamy się aż do drugiej wojny światowej to przypada mu palba pierwszeństwa. Film zaczyna się od tego, że Hugo „Agent Elrond Smith” Weaving w dobrze skrojonym SS-mańskim mundurze odnajduje tajemniczy Tesarakt, będący ukazanym nam na końcu poprzedniego filmu niebieskim sześcianem o rzekomo nieskończonej mocy. Rzeczony nazista później okazuje się znanym z komiksów i kreskówek czarnym charakterem nazywanym Czerwoną Czaszką (portret postaci jest bardzo dobry, Hugo w najwyższej formie, jak zawsze) oraz przywódcą organizacji wewnątrz faszystowskiej nazywanej Hydrą, elitarystycznego oddziału super żołnierzy wyposażonych w broń bazowaną na technologii Tesaraktu, stworzoną przez nazistowskiego naukowca (zawsze jak jest druga wojna światowa, to musi być nazistowski naukowiec, jak Depp u Burtona) doktora Armina Zolę. Niedługo później poznajemy głównego bohatera, który póki co jest cyfrowo naniesioną na dziecięce ciało głową. Znaczy się Steve’a Rogersa, chorowitego, chuchrowatego chłopaczka, który chce dołączyć do wojska, ale bez przerwy zostaje odrzucony, podczas gdy jego kolega Bucky, już widział trochę akcji. Potem Steve trafia na byłego nazistowskiego naukowca (a nie mówiłem), który chce się odkupić po badaniach w trzeciej rzeszy, rekrutuje go do tajemniczego programu i za pomocą serum superżołnierza i promieni gamma (pracując przy nich, Bruce Banner miał wypadek i stał się Hulkiem, co bardzo ładnie łączy nam już wszystko w całość) zamienia Steve’a w schaboszczaka, którego znamy dziś, czyli Kapitana Amerykę. Z istotnych informacji tyle, film toczy się dosyć prostolinijną fabuła naprzód, ginie Bucky, za co Kapitan obwinia siebie i co wpływa na jego późniejsze decyzje, dobro zwycięża zło i takie tam. Ważne, że na końcu Hydra przegrywa, Tesarakt spada gdzieś do morza, a kapitan rozbija samolot na biegunie i zamarza na kolejne 70 lat, dopóki nie zostaje odnaleziony i rozmrożony „just in time” na Avengers.
O „Marvels The Avengers” raczej krótko, bo śmiało zakładam, że wszyscy widzieli. Loki kradnie Tesarakt, za pomocą którego, chce otworzyć portal, przez który armia Chitauri (generic evil alien[2]) wkroczy i zniszczy Ziemię. Mściciele zbierają się razem, choć nie bez zgrzytów, łącznie z Thorem, którego Odyn wysyła za pomocą magicznej „ciemnej energii” (co dosyć mocno niweluje ogrom poświecenia, jakim było zniszczenie Bifrostu[3]), o której nikt wcześniej nie wspominał. To w sumie jedyna rzecz, która mi nie przypadła do gustu w Avengersach, bo była takim zbyciem tematu (pojawił się, to się pojawił, po chuj drążysz). Rozwój wypadków prowadzi ostatecznie do porządnego zjednoczenia mścicieli, wywołanego śmiercią agenta Coulsona, który ich wszystkich rekrutował oraz wielką bitwą o Nowy Jork, która jest spektakularnym pokazem efektów specjalnych. Tym razem film kończy się prawidłowym happy endem: bitwa jest wygrana, armia kosmitów zniszczona, Thor zabiera Lokiego i Tesarakt z powrotem do Asgardu „and there was much rejoicing”[4]. Na tym kończymy tak zwaną fazę pierwszą w tak zwanym kinematycznym uniwersum marvela (MCU – Marvels Cinematic Universe).
Faza druga rozpoczyna się trzecią częścią żelaznego człowieka i ku mojemu rozczarowaniu, nie utrzymuje poziomu dwóch poprzednich. Jest najzwyczajniej słaba. Mamy tu strasznie mało Iron Man’a, strasznie dużo wystraszonego Starka, ludzi ziejących ogniem, rozlatujące się pancerze i jednego z najstraszliwszych przeciwników komiksowego geniusza obróconego w jakiegoś aktorzynę będącego tylko rekwizytem. Do fabuły Avengersów nie wnosi nic, więc zabiera, bo Tony poddaje się operacji usunięcia odłamków z jego ciała, przez co jego źródło energii w klatce piersiowej już nie jest potrzebne. To z kolei podnosi pytanie, co z Iron Man’em w kolejnych filmach. Pożyjemy zobaczymy.
„Thor 2: Mroczny Świat” też nie posuwa fabuły dalej, ale utrzymuje klimat i poziom pierwszej części. Pojawiają się znane nam już postacie plus nowy wróg, mroczne elfy z Malekithem na czele, który jest typowym dyktatorem („Poświęcimy życie, żeby osiągnąć cel! Ty pierwszy.”). Poznajemy trochę więcej światów, trochę historii Asgardu, oglądamy miłe dla oka sekwencje, śmiejemy się z marvelowych żartów i Thor w końcu może pocałować ukochaną. Jest też szalony bóg oszustwa Loki, który znowu robi to, co Loki robi najlepiej. Ogólnie fabuła sprowadza się do Eteru, siły zdolnej zniszczyć wszechświat, którą Malekith chce zdobyć, a nasi bohaterowie chcą go powstrzymać, co oczywiście im się udaje. Jedynym połączeniem z nadchodzącą drugą częścią Avengers jest tak bardzo lubiana przez marvel scena po napisach, gdzie Eter trafia w ręce tajemniczego kolekcjonera, który złowieszczo oświadcza, że zostało jeszcze pięć… (ja wiem, czego, ale z racji tego, że nie wszyscy są fanami komiksów nie powiem, nie chcę też zachęcać do sprawdzania, bo dla oczekujących mocno na kolejne filmy może to być spojler)
Teraz odejdę na chwilę od filmów i zajmę się tym, o czym mówiłem na początku, czyli o Agents of S.H.I.E.L.D.. Agenci T.A.R.C.Z.Y., tak znany jest w Polsce. Pytanie jak ludzie, który postanowili przetłumaczyć akronim, mają zamiar go rozwinąć? Taktyczna Agencja Reglamentacji Czarterowania i Zarządzania Yakuzą? Niektóre rzeczy powinny zostać nieprzetłumaczone. „But I digress”[5]. Jest to serial, który opowiada o grupce agentów, poskładanej przez agenta Coulsona, wykonujących przeróżne misje. Czekaj, co? Coulsona? Przecież on nie żyje! Jak się okazuje na samym początku, jednak żyje i ma się dobrze. Dopiero później dowiadujemy się, co i jak. Serial na początku jest dość nudnawy, poznajemy bohaterów, coś tam robią, nie za bardzo coś się dzieje – jak wstęp Metalliki. Jednak serial dosyć mocno się rozkręca z czasem i coraz przyjemniej się go ogląda. Bardzo zręcznie też łączy elementy wszystkich filmów MCU, wspominając o mścicielach, wprowadzając kosmiczne artefakty i asgardczyków. Pojawia się tez ciekawy czarny charakter, „Jasnowidz”, który steruje swoim sługusami poprzez manipulację, a niektórymi dosłownie, przez cybernetyczne implanty oka. Postacie są barwne i w ciekawy sposób na siebie oddziałują. Naprawdę dobry robi się w momencie, kiedy odcinki przestają być pojedynczymi historiami, a zaczynają tworzyć całość. Generalnie w czterdziestu minutach odcinka udaje się upchać akcję, intrygę, humor i rozwój fabuły. W taki sposób dochodzimy do odcinka szesnastego pierwszego sezonu. Stop. Teraz, krótka przerwa i przeskoczymy z powrotem do filmów. Za chwilę, dlaczego.
„Kapitan Ameryka: Zimowy Żołnierz” to film akcji w dobrym tempie i czwarty na mojej liście filmów MCU (Avengers, Thor, Iron Man, Kap2). Kapitan Rogers dołącza do S.H.I.E.L.D. i próbuje pozbierać się do kupy w rzeczywistości i czasie, w którym się znalazł. Po śmierci dyrektora Fury, wspólnie z Czarną Wdową wyrusza na misję, żeby odkryć prawdę. Odkrywają w zapomnianej piwnicy komputer z lat siedemdziesiątych z kilometrami taśmy, który po włączeniu oświadcza im, że jest umysłem doktora Zoli nagranym na taśmę (brzmi transcendentalnie?), Hydra od lat infiltrowała tarczę i stoi za zamachem na dyrektora Fury’ego. Ujawnili się teraz, bo Fury był bliski odkrycia prawdy, dlatego musiał zginąć, ale nie mogli już pozostać w ukryciu. Jak się okazuje, nazistów trudno jest się pozbyć. Bohaterom nie zostaje nic innego, jak pokonać Hydrę. W trakcie dowiadują się, że Fury jednak żyje oraz że tytułowy zimowy żołnierz, który dokonuje zamachów na całym świecie od kilkudziesięciu lat to najlepszy przyjaciel Rogersa Bucky, który nie zginął (to nie ginięcie zaczyna popadać w schemat) i został poddany terapii takiej jak on i praniu mózgu. Koniec końców, tradycyjnie dobro zwycięża zło i mamy happy end. Ważna jeszcze jest data premiery, a był to czwarty kwietnia.
Teraz dobra informacja dla wszystkich, którzy zabrnęli tak daleko, będzie to ostatni paragraf. Dotyczy siedemnastego odcinka Agentów Tarczy, który premierę miał ósmego kwietnia. Dlatego w przerywniku znalazł się Zimowy Żołnierz. Bo w tym odcinku, który nosi tytuł „Turn, turn, turn” wszystko obraca się co chwilę o sto osiemdziesiąt stopni, jak wtyczka USB. Nasi dzielni agenci również dowiadują się, że Hydra przejęła kontrolę i zaczynają popadać w paranoję, podejrzewając siebie nawzajem o bycie „Jasnowidzem”. Scenarzyści dosyć zręcznie naprowadzają nas na coraz to nowego podejrzanego, tak, że ciężko jest określić, kto nim w końcu jest. Muszę przyznać, że zgranie z drugą częścią kapitana bardzo przypadło mi do gustu. Tutaj zatrzymam się już całkowicie, bo cała tyrada ma na celu zachęcenie do obejrzenia tego serialu i ewentualnego nadrobienia filmów marvela (fanów marvela rzecz jasna zachęcać nie muszę, ani do jednego, ani drugiego). Dlatego zakończenie odcinka, i fabuły kolejnych nie będę omawiał, przynajmniej przez jakiś czas. Kolejne filmy natomiast, będę omawiał raczej na bieżąco.
P.S. Zostało mi jeszcze na tą chwilę Guardian of Galaxy, ale jakoś przegapiłem wypad na nich do kina, więc czekam na Blu-Ray.
[1] Oczko dla fanów Świata Dysku.
[2] Typowy zły kosmita.
[3] Tęczowy most, za pomocą którego asgardczycy mogli przemieszczać się między światami.
[4] Kolejne oczko, tym razem do fanów Monty Python’a.
[5] Dosłownie „Czynię dygresję”.