Jako zatwardziały fan Gwiezdnych Wojen, byłem w stanie przebrnąć przez wszystkie pięć sezonów Wojen Klonów. Z ulgą przyjąłem, że to już koniec, ale niespełna rok później pojawia się nowy serial, Star Wars Rebels. Oczywiście oglądam go i obejrzę cały, jak zapewne wielu fanów serii, którzy ze strachem oczekują części siódmej i chcą wychwycić jakiekolwiek skrawki informacji, do których może pojawić się najmniejsza referencja później. Obejrzałem piąty odcinek i dalej fabuła skupia się wokół załogi jednego statku. Widać Disney nie uczy się na błędach Lucasa. Rebelia w pięć osób? Jo Cię prosza. I jeszcze ten cały inkwizytor. Najpierw Sithów miało być dwóch, potem w Clone Wars panoszyło się w sumie z pięciu, a teraz się jeden pojawia tak sobie o i jest imperialnym inkwizytorem. Jakby to było nie wystarczającym przykładem rażącej niekonsekwencji, to dodam, że Yoda i Obi-Wan, tak bardzo byli ostatnimi Jedi, którzy przeżyli czystkę, że jednym z głównych bohaterów jest jeden z zakonu. A ja myślałem, że wskrzeszenie Dartha Maula po 14 latach to przesada. Jedynym plusem jest to, że każdy odcinek tak bardzo obniża moje oczekiwania w stosunku do epizodu siódmego, że jest szansa, że będzie mi się podobał (jak marynarzowi pierwsza napotkana kobieta po latach na morzu). Albo i nie. Na koniec zacytuje mistrza Yodę: „Do or do not, there is no try” (Rób albo nie rób, nie ma próbowania). W wypadku Rebels i kolejnych epizodów zdecydowane „Do not”.